Galeria
-
Do Laosu przyjechaliśmy z wietnamskiego Dien Bien Phu – podróż trwała ponad 7 godzin, choć do przejechania było kilkadziesiąt kilometrów – takich dróg jeszcze nie widzieliśmy... A zamiast mostu można przecież przez rzekę po prostu przejechać
-
Mouang Khoua – mała, senna miejscowość, sama niezbyt piękna, za to ślicznie położona nad rzeką. „Slow boats” spływają stąd w kierunku Nong Khiaw, a dalej do Luang Prabang
-
Bardzo fajny klimat, pełny chillout, ludzie wyluzowani, nic mi nie próbują sprzedać, ani wypożyczyć mi motoru, a dzieciaki z daleka śmieją się i wołają sabai-dii! Dość szybko my też już do wszystkich mówimy sabai-dii!
-
Marzec to pora sucha w Laosie – baliśmy się, że łodzie w ogóle nie będą pływać. Pływały, ale ostatecznie dalej ruszyliśmy autobusem – w stronę Luang Namtha.
-
Wioska parę kilometrów od Luang Namtha – cisza, spokój i… masakryczny upał… Objeżdżaliśmy okolicę na wypożyczonych rowerach, ale szybko musieliśmy zaszyć się w cieniu.
-
Choć Luang Namtha jest stolicą prowincji, tak naprawdę jest to malutkie spokojne miasteczko. Ale w sobotni wieczór zamiast owej zaciszności trafiliśmy na huczne wesele. Wesolutcy już uczestnicy szybko zaprosili nas do stołu i oczywiście wspólnych laotańskich tańców.
-
Następnego dnia wybraliśmy się na trekking po wioskach i po górach w parku narodowym Namtha. Samemu do Parku wchodzić nie można, idziemy więc z przewodnikiem Green Discovery: drogo, ale lwia część kasy idzie dla mieszkańców wiosek.
-
Po kilku godzinach marszu w megaupale – obiad: elegancko na liściach bananowca, zawinięty w liście ryż („sticky rice”) plus ryby, tofu, duszone pędy bambusa, sosy różne… Super!
-
Po kolejnych kilku godzinach dochodzimy do wioski, w której będziemy spać – kilka chat (zbudowanych jak we wszystkich dotychczas przez nas widzianych wioskach – na palach), cisza, spokój, upał – i na szczęście rzeka. No i lao-lao z bambusowych kielonków po kolacji
-
Domy i pomieszczenia gospodarskie wyglądają wprost fantastycznie. Teraz, w porze suchej pod podłogą wielu chat odpoczywały w cieniu krowy i kury, ale w porze deszczowej pale zapewne chronią ludzi przed zalaniem.
-
Szkoła w wiosce obok – nowej, założonej przez państwo, żeby mieszkańcom kilku wiosek zapewnić szkołę i szybszy rozwój. Niestety, mieszanka dwóch plemion nie była dobrym pomysłem i połowa chat opustoszała – Khamu wrócili do swojej wioski, Lanten zostali.
-
Narzędzia, naczynia – dla nas egzotyczne, dla nich zwykłe i codzienne.
-
Trochę przez ten las trzeba się było przedzierać. Przy okazji nasz przewodnik pokazywał nam różne różności – ratan, kardamon, drzewo, którego kora jest lekiem na biegunkę, itp. itd.
-
Do niskich mijane drzewa nie należały…
-
Pożegnalne zdjęcie; z tej wioski wracamy już samochodem do Lounag Namtha. Dzieciaki wybiegły za nami na drogę i długo nam machały.
-
Mieszkanka Luang Namtha – kupiliśmy od niej trochę robionych z nasionek i blaszek bransoletek.
-
Współpsażerowie w drodze do Nong Khiaw – bagażu mieli kilka razy więcej niż my. Droga trwałą prawie cały dzień, kilka razy zwątpiliśmy i chcieliśmy zmienić kierunek…
-
…ale na miejscu okazało się że zdecydowanie warto było! Wioska położona jest niesamowicie – góry, rzeka, unoszące się mgły… Postanowiliśmy zostać dużej niż planowaliśmy początkowo – nocleg znaleźliśmy w bambusowej chatce
-
Przepływają tędy łodzie („slow boat”) z północy do Luang Prabang – widoki zapewnione
-
Widok z mostu – łodzie są w różnych kolorach, z góry wyglądają jak zabawki.
-
Okolicę najfajniej zwiedzało się nam na rowerze, droga wzdłuż rzeki Nam Ou okazuje się prowadzić przez wioski i pola, do tego świetne widoki na góry
-
Jaskinia Tham Pha Thok, gdzie podczas wojny wietnamskiej ukrywało się kilkuset mieszkańców okolicznych wiosek. Jest potężna: mieściła szpital, bank i całą administrację.
-
Dzieciaki chętnie zagadywały i chciały być fotografowane. Dorośli zdecydowanie odmawiali uwieczniania na fotografii.
-
Mała, ale sugestywna wystawa na podwórku obok chatki, gdzie spaliśmy. Podczas wojny wietnamskiej Laos ucierpiał potężnie – między 1964 a 1973 na kraj spadło ponad 2 miliony ton bomb, z czego 30% nie wybuchło i do dziś jest potężnym zagrożeniem dla mieszkańców.
-
Po dwóch dniach w Nong Khiaw wsiadamy do łodzi i spływamy w kierunku Luang Prabang. Po drodze dziesiątki wiosek i masa dziczków, dla których przepływające łodzie są dużą atrakcją – machają nam i wołają coś do nas.
-
Wszędzie wzdłuż rzeki górzysty krajobraz, choć kształty gór zmieniają się na kolejnych kilometrach.
-
Kierujący łodzią musiał bardzo się koncentrować podczas spływu – poziom rzeki w porze suchej nie jest wysoki.. Nie zawsze się udawało uniknąć mielizny;)
-
Dla okolicznych dzieciaków nasz utknięcie na mieliźnie było nie lada atrakcją – momentalnie z dziesiątka dzieci przybiegła do naszej łodzi i dzielnie spychała nas na głębsze wody.
-
Wieczorem dotarliśmy do Luang Prabang – urzekające miejsce, dawna stolica Laosu, miasto dziesiątków świątyń, setek mnichów, no i oczywiście - setek tuk-tuków
-
Świątynia Wat Xieng Hong, chyba najpiękniejsza ze świątyń w Luang Prabang, częściowo powstała w XVI wieku. I charakterystyczne nisko opadające dachy.
-
Do świątyni wracaliśmy kilkukrotnie, szczególnie wieczorem klimat był tam czarujący. Przechadzający się mnisi, równomierny dźwięk bębna, zachodzące słońce i odblaski na wodzie płynącego tuż obok Mekongu…
-
W każdej świątyni dziesiątki małych figur Buddy wokół jednej dużej figury, całkowita cisza, złoto i pomarańcz - i całkowity spokój.
-
Choć w jednej świątyni mogą stać obok siebie dziesiątki niemal identycznych figur, jednak rodzajów tych figur jest bardzo wiele . Dla nas symbolika trudna do uchwycenia, jednak pozycja ciała Buddy, układ jego rąk i nóg wiele znaczy.
-
Kolejne postaci Buddy.
-
To potraktowaliśmy jako krótkie streszczenie natury Laotańczyków: „Wyluzuj! Wszystko gra”;)
-
Pomarańczowy – kolor Luang Prabang.
-
W całym Luang Prabang są chyba setki mnichów. Można ich spotkać zarówno w świątyniach, jak i na ulicach.
-
Jeden z młodszych mnichów na dziedzińcu Świątyni Mai Suwannaphumaham. Wtedy jeszcze myśleliśmy, że wszyscy mnisi to osoby, które swoje życie poświęciły Buddyzmowi. Okazało się jednak, że dla niektórych to zaledwie dwutygodniowy epizod…
-
Poranna procesja mnichów, którym wierni ofiarują jedzenie. Procesja odbywa się wcześnie rano – koło piątej, gdy na ulicach jest jeszcze lekka szarówka.
-
Mnisi idą podczas procesji boso, kroczą powoli i po obejściu kilku ulic wracają do świątyni. Widać wśród nich zarówno 15-latków, jak i 80-latków.
-
Jak już wstaliśmy o tej piątej, to warto było od razu pójść na poranny targ – można tam kupić zioła, owoce, warzywa, mięso, ryby, wszystko sprzedawane z ziemi lub małych stołeczków.
-
Na targu w wielu miejscach kupić można liście bananowca, poskładane i powiązane jak papier do papier do pakowania lub obrus.
-
Sprzedają i kupują kobiety.
-
Suszące się na słońcu placki ryżowe – których jednak nigdy nie próbowaliśmy.
-
I wreszcie wiemy, jak przygotowuje się „sticky rice”! Też sobie taki zrobimy po powrocie:)
-
Tat Kuang Si – malownicze wodospady 30 kilometrów od Luang Prabang. Szczególnie po godzinie w trzęsącym tuk-tuku w samo południe ochłoda w tej wodzie była nam niezbędna…
-
Podchodząc w górę rzeki dochodzi się do coraz to nowych tarasów, z których spływa woda. W niektórych można się kąpać – nie omieszkaliśmy;)
-
No ale podróż nie trwa wiecznie… Jeszcze ostatnie spojrzenie na świątynie dawnej stolicy – i czas ruszać w drogę powrotną…